Do stajni wpadł, konia pięścią po grzbiecie huknął, że ten mało żłoba nie wyrwał.
Niewiadomo dokąd byłby tak szalał Rafał, ale właśnie między zabudowaniami Zacharyasz szedł, człowiek jak wiadomo stateczny, powolny, a w chodzie i obejściu prawie wspaniały, że inny ksiądz nawet takiej miny i takiej postawy nie miał.
— Niech będzie pochwalony — rzekł pobożnie Zacharyasz.
Tu Rafała wstyd zdjął i aby nie pokazać po sobie, że się tak sam ze sobą szamocze, uchylił czapki i odpowiedział grzecznie, chociaż zawsze ze łbem spuszczonym ponuro:
— Na wieki.
— Dzień dobry, sąsiedzie.
— Dzień dobry...
— Widzę, jakobyście kłopot mieli — rzekł Zacharyasz.
— Ano... dziewka, psiakość, gdzieś poszła... niewiadomo.
— Niemowa?
— A juści.
— Może, broń Chryste, przygoda jaka... bo to biedactwo niespełna rozumu.
— I... włóczy się pewnie gdzie.
— A może w rzekę wpadła?
— W rzekę?
— Ano... takie stworzenie to niewiadomo co w pomyśleniu ma, przystąpi jej do łba i nieszczęście.
— Ej, chyba nie.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.