— A ja się boję... Chodźmy nad rzekę, Rafale, ja z wami, może znajdziemy.
Rafał oczami łypnął.
— Ciekawość — rzekł — ano kiedy sąsiad tak powiada, to i chodźmy.
Zacharyaszowi wcale co innego w głowie było. Wiedział on dobrze, że niemowie nic złego stać się nie mogło i nie o niej też myślał, ciągnąc Rafała nad rzekę. Swoje, insze całkiem pomiarkowanie miał, potrzebował sąsiada o to i o owo zapytać, pomyślenie jego wymiarkować...
Szli tedy oba ku rzeczułce zadumani, bo Rafał z natury swojej mowny nie był, a Zacharyasz jeszcze dobrze nie rozważył, z której beczki zacząć.
Chodzili obaj po nad brzegiem, rozglądając się, czy śladu jakiego nie znajdą, ale nic. Woda płynęła w rzeczułce, jako i zawsze, chłodny wiatr poruszał gałązkami olszynowemi i zeschłemi badylami u brzegu.
— Nie może to być — rzekł Zacharyasz — żeby ona tu miała koniec swój znaleźć, bo woda nawet nie głęboka.
— Mnie w pas — mruknął Rafał.
— Może dalej poszła? może do lasu? Czy człowiek odgadnie, co takiemu stworzeniu do głowy przystąpi? A może ją, chowaj Boże, słabość jaka napadła?
Hulajdusza nic nie mówił.
— Rafale! — odezwał się Zacharyasz.
— A co?
— Trzeba poczekać, może do wieczora powróci... a zaś jakby nie powróciła...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.