— To niech ją marności ogarną!
— No, tak nie. Zawszeć to stworzenie Boże, pomoc dać trzeba, a jeżeli w jakowej przygodzie jest, ratować.
— Jak?
— No, szukać, ludzi przepytywać, do gminy dać znać.
— Może i to...
— Słuchajcie-no, panie Rafale, ziąb dziś duży...
— Bo i prawda, wiatr od północy pociąga.
— Tedy możebyście, tak po sąsiedzku, do mnie do izby wstąpili, gorzałczyny trochę mam.
Rafał spojrzał na Głowacza, ale nie odrzekł nic.
— Bo to widzicie, sąsiedzie — mówił dalej Zacharyasz z rozmysłem — w izbie i pogadać sposobniej.
— A cóż wy zemną do gadania macie?
— O! jest dość.
— Interes?
— Może i interes, a może oto tak. Chodźcie, nie miejcie hardości w sobie, a szczerością sąsiedzką nie gardźcie.
Rafał, nic nie mówiąc, za Zacharyaszem ku pałacowi poszedł. Gdy weszli, Zacharyasz go na osobność, do wielkiej, a prawie całkiem pustej stancyi zaprosił. Stał tam tylko stół, stołków parę, a w jednym kącie kilka worków ze zbożem.
Zostawiwszy gościa w tej izbie, co za dawnych dziedziców od złota kapała, bo jeszcze i teraz pod pułapem złocenia i świecidła różne i papierów wzorzy-
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.