Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

fałowi język się plątał, a Zacharyasz ledwie że trochę poczerwieniał na gębie.
— Tedy ja tobie powiadam, Rafałku — rzekł — powiadam tobie, sąsiedzie, że nikt gorszym wrogiem nie może być, jako sam sobie człowiek bywa...
— O! jakże to?
— Ano, jak sobie człowiek uwidzi, na to mówiąc, że ludzie na niego krzywi, to i on na każdego krzyw i wroga widzi w tym, który może mu właśnie przyjacielem i życzącym jest... A będzie zasie znów taki, co sobie dopuszcza, że każdy chciałby go zgubić, zmarnować, a prawie w łyżce wody utopić. I takiemu właśnie to już się zdaje, że cały świat na niego oczy wytrzeszcza i dołki pod nim kopie. Skoro zaś sobie ów człowiek to do głowy dopuści, to ma się rozumieć, chodzi jak struty, a niedowierza nikomu. U niego wiary nie znajdzie ani sąsiad, ani przyjaciel, ani ojciec, ani matka, ani żona...
— Żona! co wy mnie o żonie gadacie? — ozwał się pijany już Rafał. — Żona moja jest, wolno mnie z nią dobrze, wolno źle... przysięgała do śmierci.
— Do przykładu się mówi.
— Żona! ona... oj żona! Inszemu lepiejby było, żeby sobie pierwej kamień do szyi przywiązał.
— Bywa ono rozmaicie, to prawda... ale wy, Rafale, nie macie na co się żalić.
— Ja?
— A cóż, zabrał wam Pan Jezus jedną żonę, ca kobiecisko dobre było, dostaliście drugą też niezgorszą. Takiej robotnicy w świecie szukać.