Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

mego słońca zachodu, do nocy. Zda się, że życia w niej niema, że to nie kobieta, ale figura kamienna.
Czasem na las spojrzy...
Chciałaby tam lotem ptaka polecieć, do onej kłody zwalonej, do tych mchów co się koło niej pokładły.
Zdaje się, że dwa głosy do niej przemawiają, jeden woła: chodź, przyjdź, nie zważaj, drugi mówi: zostań; ale ten drugi znać mocniejszy, bo Rafałowa dla niego posłuch ma i siedzi nad wodą, nie ruszając się jak kamień.
Westchnie czasem, czasem łzę ukradkiem otrze, jakby się żałości swojej wstydziła, to znowuż ustami porusza, pacierz mówiąc, modląc się o śmierć prędszą.
A tam przed pałacem wesoło. Ignacy na harmonii przygrywa, Milczek, podjadłszy sobie dobrze, do dziewcząt zęby szczerzy, nie dla tego, żeby złe jakie pomyślenie miał, ale tak oto, z psich figlów, co się go zawsze trzymają.
Piotr z fajeczką w zębach na schodkach kamiennych siedzi, a koło niego Zacharyasz zadumany, w kaszkiecie nasuniętym na oczy.
Mały Milczek, co do szkoły od jesieni ma iść, po ogrodzie nurkuje, a patrzy rychło agrest dojrzeje, ale próżno oskoma go bierze, bo ledwo gdzieniegdzie zawiązuje się dopiero i kuleczki takie jak ziarnka grochu wiszą.
Ale nic to; sprawny chłopak po książce do nabożeństwa wymiarkował, że jeszcze dobrze z jaki kwartał w Latoszynie posiedzi, a przez ten czas i agrest dojdzie i porzeczki i wiśnie poczerwienieją i małgo-