— Sam nie wiem, może tydzień, może drugiej niedzieli kawałek zerwę, obaczy się.
— Cały tydzień! Boże miłosierny! toć ci chyba cały koszyk z jadłem przysposobię, żebyś głodu nie marł.
— Co mam zaś głód mrzeć?
— Zacharyaszu, znam ja ciebie dobrze! Wiem, żeś nieutratny człowiek, grosza w drodze nie wydasz, bo ci onego żal, będziesz szkodował.
— To włóż i jedzenia w kobiałkę, skoro chcesz, bo od przybytku głowa nie boli, a mądrzy ludzie powiadają, że niemasz takiej rzeczy, któraby slę w drodze nie przydała.
— Daleko jedziesz?
— I tego nie wiem, powlokę się tam i owdzie.
— Nie powiesz?
— Powiem, powiem. Ot, starych przyjacieli dawno nie widziałem, to powlokę się ku Lipowicom i za Lipowice; trochę do krewniaków, trochę do wspólników, co ze mną handle prowadzili.
— To dobrze! Właśnie i ja sama myślałam stare śmiecie obaczyć, ale mnie teraz nie wypada... może dopiero na Siewną, niby na odpust, wybrałabym się w nasze dawne strony.
— Na Siewną powiadasz? a dobrze. Króż ci broni? Odpust znaczny, krewniaków, swojaków znajdziesz moc, czemubyś nie miała jechać? Jedź Kundziu.
— Eh! do Siewnej jeszcze daleko, a tymczasem możebyś tak oto Julcię ze sobą zabrał?
— Julcię?!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.