prawie. Może nie tacy bogaci jak my, ale rodu dobrego.
Zacharyasz zamyślił się.
— Ano — rzekł — może masz i racyę.
— Weźmiesz Julcię?
— Wezmę, niech jedzie.
Zacharyaszowa aż poskoczyła z radości. Wybiegła do drugiej izby, żeby jajecznicę usmarzyć, a tymczasem Julci kazała się stroić i szykować do drogi.
W dwie godziny później z latoszyńskiego dziedzińca wyjeżdżała bryka, a na niej Zacharyasz z córką.
Chłopak siedzący na koźle poganiał tłuste koniki, a Zacharyasz z Julcią rozsiedli się na siedzeniu, choć nie bardzo wygodnie im było, bo szlachcic tęgi był w sobie, a Julci też Pan Bóg urody nie poskąpił, więc żeby nie gonty, które sprytny chłopak po bokach bryczki pozatykał, pewnie byliby oboje pospadali z siedzenia, tak im było ciasno.
Kręcili się tak i owak, aż Zacharyaszowi myśl przyszła.
— Siądź-no Julciu — rzekł — aż na sam tył, a ja się zaś na brzeżku uczepię, tedy będzie nam lepiej.
Tak też zrobili i jechali już w wygodności wielkiej, jakby w hrabiowskim powozie.
Zacharyasz fajeczkę sobie pykał, dziewczyna rozglądała się po polu.
— Jęczmień latoś tatuniu na podziw — rzekła.
— A prawda, będziesz tedy pęcak tłukła na umor.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.