— Niby ja kiedy śpię w drodze? — odburknął chłopak.
— A czego ci się tak łeb kiwa?
— Musi bez to żem w karku mdły...
Julcia rozśmiała się.
— Jak podjesz na popasie — rzekła — to ci wnet szyja stwardnieje.
Koniki żwawiej szły po chłodzie, Julcię sen morzył potrosze i chłopak na koźle się kiwał. Zacharyasz tylko, jako do drogi nauczony, patrzył uważnie i czuwał, myślom tymczasom folgę dając.
Myślał on właśnie o Rafale i o jego zaginionem dziecku, którego właśnie szukać jechał. Nie swoja to rzecz, co prawda; ale dusza Zacharyasza ścierpieć tego nie mogła, żeby szlacheckie dziecko, mając ojca i bogatego ojca, tułało się samo po świecie, między obcymi ludźmi i cudze wycierało kąty. Zacharyasz oko dobre miał i już wtenczas jak się owa przygoda z niemową na jarmarku zdarzyła, odrazu pomiarkował co się święci.
Niemowa, choć kaleka i jakby niespełna rozumu będąca, nie rzuciłaby się bez racyi na owego młodzika, bo dla czegóż nie rzucała się na innych, a przecież na jarmarku narodu nie brakło.
Nie, Pan Bóg, choć jej mowę odebrał, obdarzył ją za to lepszemi oczami, aniżeli innych ludzi, tak że w dorosłym człowieku odrazu dziecko poznała i nie rzuciła się ona na niego ani z gwałtem, ani ze złością, ani dla chęci ukradzenia mu czego, ale właśnie z kochaniem. Nie mogąc po ludzku kochania tego i radości
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/227
Ta strona została uwierzytelniona.