cokolwiek po grzbiecie podrapać — da co rok chleba i kartofli dla ludzi, słomy i pastwiska dla bydlęcia.
Człowiek przytem sam do ludzi podobniejszy, gdy gruntu kawałek posiada. Czy to mniej, czy więcej, zawsze jest sobie obsiedziały i minę inszą ma i poszanowanie w świecie. Nie boi się lada kogo — bo też i lada czyjej łaski nie żąda. Ma swój chleb; chce to robi, nie chce to nie — słowem pan jest, co się zowie.
Rzucają się też ludzie do kupna, bo każdy ziemi jest żądny — a prócz tego, jedenby chciał córkę wywianować — drugi znów syna oddzielnie obsadzić — każdy według swojej kalkulacyi.
Na środku izby stoi stół sosnowy, duży, czerwoną wypłowiałą serwetą przykryty; przy stole siedzi Zacharyasz, obok niego kilku panów braci, a młody Milczek, chłopak ogromnie ciekawy i zdatny do wszelkiego obrotu — zapisuje na papierze, co mu starsi każą.
Przed Głowaczem leży sporo pomiętych banknotów.
W izbie było duszno i parno. Obecni mieli twarze czerwone, oczy błyszczące, niektórzy pozrzucali z siebie kapoty dla gorąca.
Nareszcie Zacharyasz pieniądze zgarnął, żonie je oddał i zawołał:
— Dość! reszta niech będzie do jutra!
— Tylko mnie jeszcze dwa zagonki pod lasem!
— Mnie łączkę!
— Mnie tamten kawałeczek od stawu!
— Dobre pieniądze daję!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.