brat, ani swat, jednak pochodzę za tobą jak za rodzonem dzieckiem.
— Bóg zapłać, panie Zacharyaszu, bo ciężko tak samemu, bez domu i bez rodu na świecie żyć.
— Wiadomo, mój Wojtusiu, wiadomo... ale siądźże raz, kiedy proszę. Julciu! ruchnij się no... daj-że nam jeść, pić, herbaty, pożyw ojca, pożyw gościa i sama się pożyw, boś oto parę mil drogi przejechała, wytrzęsłaś się.
— Ja tatuńciu nie głodna.
— O! nie wstydź się, jeść nie grzech. Myślisz że Wojtuś nie wie że panny jadają. Wie on dobrze.
— Ale, tatunio zawsze żartuje. Proszę do stołu... wszystko jest.
— Może panie Wojciechu napilibyśmy się?
— Bóg zapłać.
— I ty widzę taki skromny jako i Julcia. Jadło jadłem, picie piciem, a interes interesem. No, daj nam Boże zdrowie.
— Daj Boże.
— I ty Julciu mogłabyś dziobek umaczać, w drodze nie szkodzi. No, jeno mi się nie targuj, bo tu nie jarmark. Choć w stancyi najętej, ale jakby w domu. Ot tak!... A teraz przekąśmy co Bóg dał.
Gdy sobie podjedli, Zacharyasz fajkę zapalił i do Wojtusia rzekł:
— Teraz mi kochanie opowiedz wszystko dokumentnie, po porządku. Nic mi nie opuszczaj, bo trzeba żebym o każdym twoim kroku wiedział.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.