— A cóż mam opuszczać? Nie zabiłem nikogo, nie okradłem...
— To się wie, ale widzisz, różnie na świecie bywa.
— Niby do czego to pan Zacharyasz powiada?
— Ot tak sobie. Dowiesz się jak będzie czas. A teraz gadaj.
— Co tu dużo mówić. Z Lipowic poprostu uciekłem, bom się bał...
— Mój Boże — westchnął Zacharyasz — za marną gęś!
— Bałem się. Ojciec gniewny był zawsze, zły, lada o co krzyczał, a czasem bywało i uderzył.
— I cóżeś ty biedaku robił, ze wsi wyszedłszy? gdzieś się obrócił?
— Uciekłem do lasu.
— Takie dziecko! i nie bałeś się?
— W dzień nie, ale jak noc przyszła, jak zaczęło coś szumieć, hukać, a odzywać się po lesie, to myślałem że skonam, taki mnie strach zdjął. Dzwoniłem zębami jakby mnie najgorsza febra trzęsła i nie dziw, byłem taki mały...
Julcię dreszcz wstrząsnął.
— Biedactwo — rzekła półgłosem.
— Najgorzej bałem się wilków. Jak gałązka zaszeleściła, jak się co poruszyło tylko, to myślałem że już wilk wychodzi, już wyszczerza zęby, żeby mnie pożreć... a tu noc coraz ciemniejsza. Przeżegnałem się, zmówiłem Ojcze nasz, bo i nawet więcej pacierza nie umiałem... a że byłem leciutki i zgrabny jak kot, więc
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.