— Ale siły nie ma.
— Bóg miłosierny daje.
— Toć prawda.
— Już pod Warszawą prawie usiadłem w rowie odpocząć. Wtem jakiś człowiek nadjechał. Niemłody już, stateczny człowiek. Zatrzymał konia, z woza zszedł i pytać zaczął. Ja jakoś bałem się bardzo Warszawy, że tam zginę ze szczętem, rozpłakałem się, powiedziałem całą prawdę, nie kłamiąc. On pomyślał trochę i powiada: chcesz, zabiorę cię ze sobą, źle ci nie będzie, a ja mówię: dobrze — i zabrał mnie, niby do usłużenia.
— Wielki sługa, siedm lat!
— Dość że zabrał. Kolonię swoją miał i wiatrak. Przywiózł mnie do domu i powiada do swojej żony tak i tak... jako mnie na drodze znalazł, a ona mówi: skoro chcesz, żeby u nas był, niech sobie będzie. Jak się pokaże że dzieciak dobry, to zobaczymy. No i zostałem się.
— I dobrze ci tam było?
— Bardzo dobrze. Poczciwi, godni ludzie! Nie mieli wcale swoich dzieci, więc tak jakoś polubili mnie jak najlepsi rodzice. On nawet chciał, żeby do sądu iść i za syna swojego mnie zapisać, ale odwłóczyło się to z dnia na dzień i odwlekło. Zapisał mnie tylko do ksiąg w gminie, jako znalezionego sierotę.
— A dlaczegóż cię Rafalskim nazwał?
— Ano, pytał się jak ojca mego zowią, ale zkąd ja wiedzieć mogłem że mój ojciec Lipowicki? Słysza-
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.