— Proszę, niech pan przyjedzie.
— Tylko się zanadto nie pośpiesz, ale tak miarkuj, żebyś dopiero za jaki tydzień, albo choć i za półtora w Latoszynie był.
— Dlaczego?
— Bo ja z drogi wcześniej nie wrócę, a chciałbym wtedy w domu być i sam cię do ojca zaprowadzić.
— Zrobię wszystko jak pan Zacharyasz powiada i nie wiem nawet jak mam za taką życzliwość i przychylność dziękować.
— Ot, co tam! Chowałeś się u jakiegoś kolonisty, to o tem nie wiesz, że wszystka szlachta, nasza zagonowa szlachta, to właśnie jakoby jedna familia. Jeden drugiego powinien ratować, jeden za drugim stać jako mur. Oto w czem rzecz, moje dziecko. Skorom pomiarkował że żyjesz, że nie zginąłeś na świecie, to już całem sercem poratować cię chciałem i do twojej krwi rodzonej, do fortuny twojej cię doprowadzić. Przy Boskiej pomocy to się zrobi, a dziękować za co nie masz..
Wojtuś Zacharyasza w ramię pocałował.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali ze sobą, aż Wojtuś spojrzał na zegarek, a miał piękny nawet zegarek, i rzekł że do obowiązku musi iść.
Pożegnali się tedy bardzo poczciwie i Wojtuś przyrzekł, że za jakie dwa tygodnie uprosi rządcy o pozwolenie i do Latoszyna przyjedzie.
Gdy już Wojtuś odszedł, Zacharyasz, pomyślawszy chwilę, rzekł:
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.