— Zara płacę! Wszystko kładę na stół. Nie żądam poczekania.
— Dość! dość! — krzyknął Zacharyasz — żebyście mi samemi dukatami płacili, dziś nic więcej nie sprzedam — i skutek!
— Panie bracie!
— Rzekło się nie, to nie! Czas spać. Co ma być, to jutro, da Pan Bóg doczekać, będzie. Kto zechce da zadatek, a pojutrze do regenta i niech wam Bóg szczęści — dorabiajcie się na starych śmieciach.
— Dziękujemy za dobre słowo.
— Spać! spać!
— Jabym tylko jedno chciał rzec — odezwał się jakiś wysoki, chudy szlachcic — jedno słówko — i nachyliwszy się do ucha Zacharyasza, szeptać zaczął.
— Rzekło się już — powtarzał Zacharyasz — pole nie zając, nie ucieknie.
— A jak inszy będzie wiecej dawał?
— To wy, panie bracie, dacie jeszcze więcej i zagonki wasze.
Powoli zaczęli się ludzie rozchodzić — ale spać nikt nie myślał. Jedni z kumami się naradzali, drudzy zamknąwszy się w domach, wydobywali z różnych skrytek oszczędności, przez długie lata zbierane i przeliczali je po dziesięć razy — a byli i tacy, co ledwie świtu doczekawszy, poszli w pole jeszcze raz oglądać zagony, celem pożądania będące. Widzieli je przeeież tyle razy, przez całe lata mieli je przed oczyma, a jednak... no, inaczej człowiek patrzy na cudze, a inaczej na to, co swojem mieć pragnie.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.