znów, wciąż rozmawiając, na wieś go wyprowadził i tak ulicą między chałupami szli, ciągle prawie przy ludziach, aż dopóki Rafała nie udobruchał; udobruchawszy go zaś, do siebie do starej karczmy zaciągnął i co tylko miał najlepszego przed nim stawiał. Wódki różnakie, arak nie arak, likier nie likier, czarne piwo, a i do jedzenia też same smaki: obwarzanki, śledzie, nawet i pieprznej rybki kawałek, co się z szabasu pozostała.
Częstował żyd Rafała czem miał najlepszem, spoić go chciał, a żeby pomyślenie jego od onej nibyto straty odwrócić, zaczął wzdychać nad nim i losu się jego użalać.
Siedzieli oba w alkierzu osobnym. U pułapu wisiało bogactwo żydowskie, wielki pająk mosiężny na ośm świeczek, a pod tym pająkiem zaś stał stół nakryty szmatką czerwoną, a na nim te smaki różne, któremi Mordka gościa swojego częstował. Przy ścianach były znów dwa łóżka jesionowe, żółte, na nich cała góra betów, do samego prawie pułapu usłana. W jednym końcu izby, prawie przy samem łóżku, opałka stara wisiała na sznurach, rozbujana trochę, a w niej najmłodszy bachor Mordki spał. W drugim znów kącie, przy drzwiach, szafa czerwona bejcowana, zapisana kredą od góry prawie do dołu rachunkami i znaczkami różnemi...
Mordka z Rafałem przy stoliku siedzieli. W alkierzu nie było więcej nikogo, tylko z drugiej stancyi dolatywał krzyk dzieci i dwóch czy trzech żydówek, które, jako familiantki, przy jednym kominie gotując,
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.