Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

rumieńce, musiała oprzeć się o drzewo, żeby odpocząć trochę.
Postała tak parę chwil, cokolwiek tchu złapała i znów pobiegła, uważając pilnie czy zguby swojej nie ujrzy.
Ale ani widać.
Tak biegnąc, dostała się na polankę niewielką, co między drzewami była, ale tu siły ją prawie całkiem opuściły i znów musiała stanąć i o drzewinę się oprzeć.
Jużto ten las zawsze ją strachem przejmował. Nieraz chciała bywało pobiegnąć tam, do tej kłody zwalonej, co jej na całe życie została w pamięci.
Głos jakiś z onego boru wychodził, wołał ją, zapraszał: chodź, przyjdź! a taki był dziwny i przenikający, taki serdeczny a żałobliwy... ale ona nie chciała tego wołania słuchać, nie chciała za głosem iść. Trzymała się domu, w którym było jej gorzko i źle. Oj, jak źle! tylko Bogu wiadomo...
Teraz pobiegła; pobiegła jako gospodyni dobra za swoim dobytkiem, za dobrem swego męża, ale gdy zmęczona przystanęła na polance, gdy ją owiał ten wiatr, co szeptanie i szmery liści roznosił, poczuła strach jakiś dziwny i trwogę.
Zdało jej się, że każdy liść, każda gałązka woła na nią: chodź, chodź...
I już się wołaniu temu oprzeć nie mogła i biegła dalej, sama nie wiedząc za czem, bez pamięci, bez tchu i znalazła się znów na innej polance, nad samym prawie brzegiem strumienia, który jej drogę zagrodził.
Nad strumieniem drzewa różne rosły, sosny