Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

wiadomo czyje były i zkąd szły, dał się słyszeć pradziwy, ludzki głos:
— Józiu!
Rafałowa drgnęła i zatrzęsła się... i wnet porzuciła ją wszystka siła i wszystka moc i stanęła na miejscu jako figura kamienna. Przed momentem chciała na kraj świata, na przepaście, na bory nieprzejrzane, na wody niezmierzone biegnąć, a teraz ten jeden głos, ten ludzki głos, jakby ją przymurował do ziemi.
Podniosła w górę swoje duże czarne oczy, lecz wnet je spuściła ku ziemi, a na twarzy uczuła wielką krwi gorącość jakoby od wstydu, albo od kochania wielkiego...
Przed nią Antoś stał, jej Antoś, jej kochanie z lat dawniejszych, ale już nie podobny do tego Antosia, co ongi u jej ojca był. Zafukany chłopczyna na mężczyznę teraz wyrósł, ale choć już i wąsy miał, choć smukły był jak dąbczak i wypiękniał, ale zawsze pozostał mu w oczach smutek dziwny, żałość jakaś osobliwa.
Przystąpił do niej i za rękę ją wziął.
— A ja ciebie tak dawno czekałem — rzekł — tak cię pragnąłem zobaczyć...
— Nie do ciebie ja tu przyszłam Antosiu — odpowiedziała mu cicho — nie do ciebie. Ty wiesz, że mnie nie godzi się tutaj przychodzić... nie wolno. Taki już mój los zatracony! Nie twoja ja jestem Antosiu, choć twoją być chciałam i nie tego jestem, który ma prawo do mnie, ale serca przyniewolić nie może. I tak ci oto powiadam Antosiu, przed Bogiem, który na nas patrzy,