że po prawdzie niczyja nie jestem i niczyja nie będę do śmierci.
On znów za rękę ją wziął.
— A niewola tobie kochanie, takiem życiem marnem żyć, takiem cierpieniem cierpieć?
— Cóż zrobić mam? kiedy prawdziwie prawo już moje takie, niewola!
— Uciekaj ztąd, rzuć wszystko; pójdziemy razem w świat i będziemy żyli w szczęściu.
— Ach! nie powiadaj ty mnie przykrego słowa Antosiu, nie przemawiaj do mnie taką mową. Wiesz że nie posłucham się ciebie... choć ciężko. Sam Bóg widzi jak ciężko...
— Józiu!
— Nie, nie! choćbyś mi ty samo szczęście dawał, choćbyś na mnie jeszcze żałośniej patrzał... ja nie pójdę za tobą... nie pójdę.
— Boś już chyba o naszem kochaniu zapomniała... Józiu?
Ona nic na to nie odrzekła, tylko spojrzała na niego, a w tem wejrzeniu tyle było cierpienia, tyle bólu, kochania i żałości, że on już nie mógł dłużej serca swego hamować, ale poskoczył ku niej, rękami ją objął i do siebie przyciągnął.
Ona nie odepchnęła go z siłą, tak jak ongi, nie furknęła i nie uciekła jako ptak spłoszony, tylko lekko się z rąk chciała wysunąć i rzekła:
— Puść mnie Antosiu, puść, nie zatrzymuj. Nie dla nas szczęście, nie dla nas dobre życie... Daj mi odejść...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.