jeziora, co choć topielca poźrze, lecz wnet się uspokoi i niewiniątko udaje.
Czy to tak chciwość przez te oczy błyskała, czy inna moc, kto mógł zgadnąć — ale dobrego nie było w tem nic... bo kobiece oczy czy się w wesołości roześmieją, czy na dziecko spojrzą, czy się jakiem szczęściem albo zabawką ucieszą, to inną jasność miewają.
Jest bo taka jasność co grzeje i taka jasność co piecze i pali, a właśnie te blaski, co się niekiedy w oczach Rafałowej migały, były palące i straszne.
Niekiedy śmielszy chłopak (bo teraz naród rozwydrzony i niebojący jest), spojrzał Rafałowej w oczy, ale cofał spojrzenie swoje jeszcze prędzej, taka nieludzka moc w nich była. Niby piorunowy język, a niby nóż wyostrzony, świecący — a zimny.
Może dla tego Hulajdusza nosił zawsze, na podobieństwo wołu, głowę ku ziemi zwieszoną, żeby się z temi ogniami dziwnemi i z temi nożami chłodnemi nie spotykać.
Lękał się kobiety swojej i lękał się wejrzenia, które właśnie było takie, jakby kto z żarzącego węgla popiół zdmuchnął i dmuchaniem bardziej go jeszcze rozżarzył.
Nie słyszano jednak we wsi, żeby się Rafałowie swarzyli, choć też i nikt nie słyszał, ażeby jedno drugiemu dobre słowo dało. Żyli sobie spokojnie, jak dwa konie przy dyszlu, lub dwa woły w jarzmie. On ciągnął i ona ciągnęła, on dźwigał — ona dźwigała; on za sochą, za broną — ona w ogrodach; on z kosą — ona z grabiami; on z cepem — ona z szuflą do wiania.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.