Po drugie, pałac ma też swoje niedogodności. Po schodkach trzeba wchodzić do izby — a jak wypadnie zimową porą gadzinę do izby według szaflika zawołać, to już jej po wschodach wchodzić całkiem źle, osobliwie jak sztuka większa i trochę ogładzona.
Ostatecznie szlachta kupiła Latoszyn, ale nie dla tego pałacu, co do żadnego gospodarskiego użytku zdatny nie jest, ani dla tych cieplarni, co budowane ze samego szkła, ani dla ogrodu, gdzie takie różne badyle rosną, co niewiadomo, do jakiego użytku podobne — tylko dla gruntu, dla łąk, dla lasu, a najosobliwiej dla pastwiska, którego na nowinach dużo jest.
Juści niema co gadać, że takiego posiedzenia, jak w Latoszynie, poszukać na całą okolicę, ale to posiedzenie dla panów, więcej piękności w niem, aniżeli pożytku. Na sam dziedziniec ze dwie, albo może i trzy morgi gruntu zmarnowano, a ogród... Panie miłosierny! co komu po takim ogrodzie!?
Jeszcze owocową drzewinę to choć żyd za liche pieniądze wydzierżawi, ale te świerki, te brzozy, te jałowce jakieś zagraniczne... do czego to? po co?
Żeby na tem miejscu, które zajmują, owsa zasiać, to dobrzeby się choć parę korcy zebrało — a tak to tylko na sąsiednie poletko cień pada i drzewina wszystkie soki z ziemi wyciąga.
Jakiś gospodarz dziwny rządził ongi w Latoszynie, bo między budowlami, na dziedzińcu, przy drogach, precz sokory wielkie poposadzał — a wiadomo, co to za paskudne drzewo ta sokora, ani z niej ciepłości, ani korzyści. W piecu to tylko biały popiołek z niej
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.