Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

mię i duma. Próżno Kunda za rękaw go ciągnie, próżno woła: „chodź“ — on nic, stoi jak stał i myśli.
Chyba Salomona króla trzebaby z grobu wywołać, żeby podzielił rzetelnie i żeby wszystkim dogodził.
Pałacu nie chce nikt, bo co komu po tem? Stancye wielkie jak kościoły, przed każdemi drzwiami schody, kominów coś cztery — ni to do ludzkiego pomieszkania, ni do śpichlerza niepodobne — tylko fajerkasa od takiej rudery wielka i podymne.
Nikt się też na pałac nie łaszczy... ale jedenby chciał drzwi pozabierać, drugiemu bardzo się spodobała podłoga... innyby znów z dachu kawał blachy urwał, żeby nią nowy wasąg wybić — dla tego, że to i foremnie i huczno. Jak człowiek w takim blaszanym wasągu na bruk do miasta wjedzie, to przynajmniej huk uczyni i dudnienie, jakby w dziesięć bębnów tarabanił... Cegła ze ścian nie jednemu by się na podmurówkę przydała, a inny wybrałby sobie chętnie parę uszaków od okien.
Bądź-że mądry, sędzio — i dziel sprawiedliwie! Choćby całkiem pałac rozwalić, kawałeczki spólnikom rozdać, to i tak niedogodzi, bo cegła naprzykład każdemu się podoba — a wielkich okien nikt nie weźmie.
A z cieplarnią co zrobić? Zostało w niej badyla trochę — to bajki. Dziewczyny porozbierały zaraz do okien umajenia — ale szkło! tyle szkła gdzie podziać? I żeby choć szkło jak się patrzy, szybowe; ale to kawałeczki same.
Zacharyasz sam widzi, że nikomu nic po tem, to