rwała się z uwięzi, to nie była ani czarna, ani strasząca, ale właśnie leciuchna, bielusieńka jak gołąbek — przefrunęła, przesunęła się po niebie i jak niewiadomo zkąd przyszła, tak niewiadomo dokąd poszła, ledwie że ledwie ziemię nieznacznym cieniem musnąwszy.
Wszystko rosło, dojrzewało, na psa urok, na podziw. Żyto jak las gęste, srebrzące się, pszenica niby mur zielony, jęczmień okazały, wąsaty, a owies kiściasty jak proso.
Pod lasem bieliła się kwitnąca tatarka, to znowu niby pasy na wzorzystej chustce kobiecej, złociły się, zieleniły, migotały w słońcu drobne zagonki chłopskie.
Het po miedzach porozsiadały się dzikie gruszki grube, pękate, kolczaste, a owdzie znów wielkie kamienie leżały.
Ile to one żniw musiały widzieć, ile pieśni słyszeć, a radości, a płaczów!...
Jak wieczór zapadł, to się przepiórki rozkrzyczały po zbożach „chodźcie żąć“, a naród słuchał tego wołania i radował się, bo z łaski Boga miłosiernego można się było spodziewać chleba w bród.
Jaki taki, choć i biedny, choć i swego gruntu niemający, wlókł się do miasteczka sierp nowy kupić, bo żniwo zarobek daje, a któżby do żniwa nie poszedł?
To już jest właśnie ze wszystkich robót jakie są najlepsza a najmilsza. I nawet naród czasu inaczej nie liczy, tylko mówi: „przede żniwy“, „po żniwach“...
Ciężko to giąć grzbiet na spiekocie przez cały długi dzień, juścić ciężko bo ciężko, ale która robota lekka jest? przy żniwie zaś to się i nagada człowiek
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.