Ku wieczorowi prawie pod lasem była.
Nie zważała nawet, że z lasu wyszedł jakiś człowiek z pańska ubrany.
— Panie Boże dopomóż — rzekł do niej.
— Panie Boże zapłać — odpowiedziała, jako się godzi i spojrzała kto mówi.
On także na nią spojrzał, pobladł, a potem ręce rozkrzyżował i zawołał:
— Józia!
Całe szczęście, że tamci nie słyszeli.
Ona wyprostowała się, w oczach jej jakby błysnęło, na twarz wystąpiły ognie.
— Nie znaj mnie! idź, idź, jeśli ci Bóg miły — szepnęła.
On, słowa nie rzekłszy, spojrzał na nią żałośnie i w las poszedł, a ona puściła sierp z ręki, siadła w bruździe i o żniwie, o całym Bożym świecie zapomniała.
Dopiero się ocknęła, głośny śmiech za sobą posłyszawszy.
— A! przecie was dogoniłam choć raz!
To była Julka, Zacharyaszowa dziewucha, ta co na ambit wzięła, żeby koniecznie przodownicą być.
— Doganiaj, Julciu, doganiaj, ja cię prześcigać nie będę.
— A któżby was, moja pani Rafałowa, prześcignął!? Wy zawsze pierwsza. Tu nas tyle żnie i zwijają się jak mogą, i ja także się zwijam jak mucha w ukropie, tchu już w sobie nie czuję, a gdzie byłam za wami!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.