na kopczyku przy drodze i głowę na dłoniach wsparłszy, dumała prawie do nocy.
Gwiazdy świeciły już, kiedy powróciła do domu.
Hulajdusza siedział przy stole zasępiony, chmurniejszy jeszcze niż zawsze i z podełba zerkał na niemowę, która się przy kominie krzątała.
— Gdzieś ty chodziła? — zapytał, gdy żona weszła do izby.
Ona wzruszyła tylko ramionami i ani słówka nie rzekła. Spojrzała zaś na niego tak, że go od pytania wszelaka ochota odeszła.
Mruknął coś niewyraźnie, może zaklął półgłosem, potem kolacyę zjadł i rzucił się jak kłoda na ławę.
Nazajutrz niedziela była.
Do kościoła mnóstwo narodu spieszyło, jak zwykle w niedzielę.
Na drogach widzieć było można i powozy pańskie i bryczki i dryndule różne i chłopskie wasążki, i moc prostego narodu, co dla lekkości, a i dla oszczędności także, wziąwszy obuwie w garść, dąży ku domowi Bożemu.
Zacharyasz z Kundą i córkami na bryce paradował.
Najbogatszemu z latoszyńskich dziedziców nie pasowało z prostym narodem za pan brat, per pedes, drogę mierzyć.
I odzienie miał też paradne co się zowie.
Kaszkiet ze skórzanym daszkiem, palto jak się patrzy, szalik na szyi czerwony jak krew.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.