Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

ani na ludzkie gadanie, szła ostro, jak wiater na jesieni, wszystkich wyprzedziła, każdego minęła, aż schowała się całkiem w tej gromadzie narodu, co ścisłym wieńcem otaczała dom Boży.
Kościołek był niewielki a parafia ludna, naród nie mógł pomieścić się w kościele, więc na cmentarz wyległ i tulił się pod lipami, pod kasztanami wielkiemi, rozsiadał się na kamieniach, na głazach co koło kościoła leżały, albo nie patrząc na gorącość, na słońce ogniście palące z wysoka, padał na kolana na szczerym piasku, na żwirku, bił się z całej mocy w piersi i jękiem, westchnieniem serdecznem Boga o zmiłowanie prosił.
Zwyczajnie jak prosty, nieuczony naród.
Do kogóż pójdzie on, do kogo się przygarnie, komu się uskarży, jak nie temu kościołkowi swojemu, z którego co rano i co wieczór dzwonek się rzewnie odzywa.
Suma już się zaczęła. Rafałowa wcisnęła się do wnętrza kościoła i, przy samych drzwiach stojąc, zatonęła w modlitwie, nie widząc, a może nie chcąc widzieć, że były oczy jedne, modre, jasne, co w nią jakby w obraz patrzyły.
Przez cały czas nabożeństwa ani razu nie odwróciła głowy, ani razu nie spojrzała po ludziach. Dopiero, kiedy po mszy skończonej naród huknął ze wszystkich piersi: „Święty Boże!“ kiedy wszyscy na kolana padli, oczy jej jak węgiel czarne, spotkały się z temi oczami modremi i pokazały się w nich, w tych czarnych, łzy gorące.