Nikt na to nie zważał i nikt na to zważać nie mógł, bo każdy myśl swoją wyżej, do modiitwy wznosił, ale te modre oczy nie patrzyły na ołtarz, nie wznosiły się w górę...
Kiedy naród z kościoła jak fala wypłynął, Rafałowa zaraz z miejsca ku domowi pobiegła i pierwej była w Latoszynie, niż ci co bryczkami wracali.
Ma się rozumieć; bo każdy się jeszcze na naród popatrzył, to sprawunek jaki zrobił, to od obraźnika książeczkę, albo krzyżyk, czy medalik kupił, a ona poszła, nie zważając na nic, nie patrząc, właśnie jakby ją kto gonił, jakby ją prześladować miał.
Uciekała po prostu...
Tymczasem ten, co modre oczy miał, skoro się z tłumu wydostał, przebiegał to w tę, to w inną stronę, jakby kogo szukając; zachodził na latoszyńską drogę, na furmanki patrzając, to znów ku kościołowi zawracał, między obraźników poszedł, nawet do oberży zajrzał, co się między domkami, właśnie jak kokosz pomiędzy kurczętami, rozsiadła.
Gdy tak to tu, to owdzie przebiegał, Mordka mu się na drodze nawinął.
— Ny, co pan taki zafrasowany? — zapytał — czy pan kogo szuka?
— Eh! nie... tak myślałem, że kogo z Latoszyna spotkam.
— Oj, oj, wszystkie oni tu są.
— Kto?
— Cała szlachta. Zacharyasz, główny dziedzic,
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.