— Kto Latoszyna nie zna! taki piękny folwark.
— Tak... tak... przypominam sobie — mówił — tam zaraz olszyna jest...
— Jest olszyna.
— I rzeka za olszyną.
— Właśnie jest trochę i rzeka.
— Pamiętam, ale cóż mi tam! Czworak czy nie czworak, olszyna czy nie olszyna, ani tego nie kupię, ani zadzierżawię, cóż mi ztąd? Bywaj zdrów mój Mordku.
— Ny, a z panem Zacharyaszem co będzie?
— Cóż ma być? alboż ja wiem co będzie?
— Ja panu swoje słowo powtarzam, taka panna warta zachodu, ja panu mówię!
Ów młody człowiek nie słuchał już tego, co Mordko powiadał, ale przecisnął się między ludźmi, odwiązał konia swego, co przy płocie uczepiony był, wskoczył na siodło i pojechał do siedziby swojej, na Leśniczówkę.
Musiało mu być markotno czegoś i smutno, bo nie jechał z fantazyą, jak młodzi jeździć zwykli, ale wlókł się noga za nogą, jak dziad co się boi utrząchnąć.
Parę razy zjeżdżał z drogi i miedzami, wśrod zboża, chciał jakby do Latoszyna zawrócić, ale snać potem rozmyślił inaczej, bo znowuż na gościniec wyjeżdżał.
Mordko także wasąg swój obdarty wyładował prowizyą rozmaitą i wracał do starej karczmy, gdzie się już był tak zagospodarował i obsadził jak we własnym domu.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.