rywistym, nagłym, któremu ludzie wydziwić się nie mogli, w pole poszła.
Przemignęła się tylko przez łączkę, co się rozciągała nad rzeką i weszła na ścieżkę, co wśród łanu pszenicy była wydeptana.
Na tej ścieżce zwolniła trochę kroku, bo i biedz po niej było trudno. Wydeptana na poprzek przez garbate zagony ścieżyna równa nie była, a wąziutka taka, żeby się na niej dziecko z dzieckiem nie minęło.
Ciągnęła się ona zygzakowato a kręto, jak wąż co się między trawą przewija, a skoro człowiek na niej parę kroków zrobił, to już jej początek z oczu tracił, a końca dopatrzeć nie mógł.
Z jednej i z drugiej strony ścieżki, niby ściana, niby mur zielony, wznosiła się tęga, gęsta pszenica; pszenica na podziw dorodna, jak na Latoszynie dawno ludzie nie pamiętali.
Rafałowa, choć wysoka była kobieta, jednak głową po nad tę pszenicę nie wyrosła i zniknęła w niej, jako kamień, gdy go swawolny chłopak na jezioro rzuci.
A prawdziwie też jak wielkie jezioro, jak wielka woda, ów łan pszeniczny wyglądał.
Kłosy chwiały się i kołysały, właśnie jako woda, gdy ją wiatr poruszy, jako fala, co o wiośnie, kiedy rzeka przybierze, podnosi się i opada i znów podnosi a szumi.
Rafałowa zwolniła kroku. Szła pomiędzy temi ścianami zielonemi, patrząc to na dojrzewające kłosy, to na habry co się z pośród nich wychylały.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.