przyjechać, Janio przed dom wcale nie wyszedł, nawet w okno, choćby z ciekawości, nie spojrzał.
Z sanek wysiadł mężczyzna barczysty, ogromnego wzrostu, i schylając się we drzwiach nizko, wszedł wprost do pokoju, w którym siedział Janio. Gdy zrzucił futro z swoich ramion olbrzymich, Janio zerwał się z krzesełka, i rzucając się gościowi na szyję, zawołał:
— Ludwiś! Ludwiś! tyżeś to?!
— Jak widzisz, Janeczku, ja sam, cały i zdrów. Zakończyłem moją biedę warszawską, przybywam próbować wiejskiej.
— Kiedy przyjechałeś?
— Wczoraj w nocy, i jak widzisz, dziś już jestem u ciebie; jestem, aby cię powitać i podziękować za to, coś dla nas, dla rodziców moich uczynił...
— No, tylko nie mów o tem, mój kochany.
— Zawsze mówić będę i nigdy nie zapomnę. Poratowałeś ojca mego, kiedy był w położeniu bez wyjścia, ocaliłeś całą rodzinę od nędzy — Janiu, niech ci za to Bóg zapłaci!
Porwał go w ramiona i ucałował.
— W porę przybywasz — rzekł Janio, akurat obiad podali. Michałowa! żywo! dawajcie drugie nakrycie! Nie ufetuję cię, jakbym chciał, jakby należało takiego gościa uraczyć, bo sam nie osobliwie jadam, a na tej pustce nic nie dostanie.
— Cóż tam! nie jadaliśmy to spartańskich polewek ongi na Starem Mieście? Czyś już zapomniał? Nie wyprawialiśmy uczt z towaru nieoszacowanej pani rzeźniczki!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/120
Ta strona została skorygowana.