— A to wybornie! Będziemy więc wszyscy trzej blizko siebie.
— Tak, ale zawsze to nie to, co w Warszawie.
— Tęskno ci za biedą? — spytał Janio.
— Ot, licho wie. Jakoś przyzwyczaiłem się do cygańskiego życia, do kolegów. Medycyna z początku mi nie szła i wcale nie przypadała do mego usposobienia. Musiałem staczać walkę sam z sobą, żeby się do niej przekonać. Pierwsze lata były najcięższe, ale później, jak się już zaczęło chodzić do szpitali, do klinik, to się przyzwyczaiłem, a nawet polubiłem to zajęcie. Człowiek ma kark tak podatny, że się do wszelkiego chomąta nadaje. Mnie teraz brakowało czegoś, gdym którego dnia chorego nie widział, jęku nie słyszał, nie patrzył na krew, lub na rany. Zupełnie, jak nasza nieoszacowana rzeźniczka, która twierdzi, że świat zbrzydłby jej, gdyby nie patrzyła na połcie słoniny i na włoski salceson. To są jej własne słowa, a w nich moc psychologii. Wszyscyśmy tacy, my robotnicy. Ciebie tak interesuje nowa odmiana żyta lub jęczmienia, jak mnie zawikłana forma tyfusu, a poczciwego Kurosza trudna do wygrania sprawa. Pod wpływem przyzwyczajenia wyrabiają się nawet pewnego rodzaju namiętności fachowe. Mam kolegę zakochanego w psychiatryi, każdy waryat jest dla niego skarbem, a szaleniec niezwykły poematem; inny powiada, że nie obchodzi go nic na świecie prócz raka; Kurosz jeszcze na kursach twierdził, że gdyby dostał kilka spraw rozwodowych, toby się upił z radości, a ty, o ile sobie przypominam, siadywałeś po całych dniach w laboratoryum, badając chlorofil i dociekając: dla czego liść sałaty
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/122
Ta strona została skorygowana.