jest jasno zielony, a buraka ćwikłowego prawie czarny? Wszystko to, powiadam, są namiętności zawodowe, i dobrze, że są, bo inaczej nie mielibyśmy postępu...
— Jedzże gaduło! — zawołał Janio, podsuwając talerz koledze.
— Nie zapraszaj, nie zapraszaj, bo nie trzeba. Jako pamiątkę, po latach nauki, oprócz osłabionego wzroku, uniosłem wilczy apetyt; nie wybredzam co do jakości, ale dbam o ilość: pod tym względem jestem jak przepaść, i chyba wiele jeszcze lat upłynie, nim się nasycę i zacznę jadać jak wszyscy ludzie.
— Bo też nie jesteś jak wszyscy, jesteś olbrzym. Jam nie ułomek, a przecież ci głową ledwie do ramienia dostanę.
— Tak jak tobie Kurosz.
— Żeby to on jak najprędzej zamiary swoje doprowadził do skutku, i żeby nareszcie przyjechał! Byłoby tu zaraz weselej.
— Przyjedzie, przyjedzie, jest zdecydowany stanowczo, tylko potrzebuje jeszcze trochę czasu, aby swoją mizerną fortunę jakoś wywindykować i los nieletnich zabezpieczyć; zaraz potem pomyśli o własnym losie. Wyobraź sobie, że ten Quasimodo chce się żenić.
— Co mówisz! z kim? kiedy?
— Zdaje mi się, że, jak dotychczas przynajmniej, to jeszcze i dla niego jest tajemnicą, jeszcze nie ma swojej Esmeraldy.
— Nie rozumiem.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/123
Ta strona została skorygowana.