— Więc pukaj, słuchaj, badaj i radź — odrzekł z gorzkim uśmiechem Janio.
— Lepiej sam powiedz, to będzie pewniejsza dyagnoza...
Janio się zamyślił i zawahał.
— W istocie — rzekł — mam zmartwienia i ciężkie, a podobno lepiej będzie, gdy ci o nich nie powiem.
— Tak to Janiu! odbierasz mi dawną ufność, a przypomnij sobie, czy kiedykolwiek mieliśmy jakie sekrety? czy pomiędzy nami istniały tajemnice? Ja nie zmieniłem się, taki sam jestem dziś, jak przed dwoma, trzema, dziesięciu laty. Dlaczegóż ty?...
— Drażliwa kwestya...
— A na Boga! nie masz chyba tak drażliwej kwestyi, o której ze mną mówićbyś nie mógł. Przecież, jak przypuszczam, nie byłbyś zdolny popełnić czynu, za który miałbyś się rumienić?
— Masz racyę Ludwisiu, powiem ci wszystko. Usiądź...
Na dziedzińcu rozległ się znowuż odgłos dzwonka.
— Jedzie ktoś — rzekł Janio.
Ludwik spojrzał przez okno.
— Ho! ho! — rzekł — pyszny koń! saneczki jak łupina... O! panie Janie, damy cię wizytują, jak widzę...
— Damy?!
— Jak na teraz, to tylko jedna, i, o ile dostrzedz mogę, młodziutka.
Janio zaciekawiony do okna pobiegł.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/125
Ta strona została skorygowana.