— Co za szkoda! Nie w porę przybyłam... a tak chciałam pogwarzyć, pogawędzić z tobą serdecznie... Cóż to za gość i zkąd się wziął? Przecież mówiłeś niedawno, że do Majdanu prócz mnie żywa dusza nie zagląda.
— Nie spodziewałem się go dzisiaj, wcale nie uprzedził mnie, że ma zamiar przyjechać. To Ludwiś...
— Karpowicz? brat panny Jadwigi?
— I mój najlepszy przyjaciel.. Ten sam Irenko, ten sam... Chodź zaprezentuję ci go.
Wziął siostrę za rękę i wprowadził do swojej nizkiej stancyjki. Na widok młodej osoby Ludwik powstał, wyprostował się i onieśmielony złożył dość niezgrabny ukłon.
— Irenko, rzekł Janio, oto mój kolega ze szkolnej i uniwersyteckiej ławy, pan Ludwik Karpowicz, obecnie doktór Karpowicz, a nietylko kolega, ale i przyjaciel serdeczny.
Panna Irena wyciągnęła do niego małą, zgrabną rączkę w zamszowej rękawiczce, i rzekła z uśmiechem:
— Miło mi pana widzieć, bo znamy się od dawna. Każdy list Jania o panu wspominał, a sam Janio, ile razy na wakacye lub święta do domu przyjechał, zawsze mi o panu opowiadał...
— Bo też, Irenko — wstrącił Janio — żyliśmy jak bracia, nigdy nie istniała między nami dysharmonia, nigdy nie zaszła sprzeczka.
— Na długo pan do nas? — spytałała.
— Prawdopodobnie na zawsze — odrzekł Ludwik — osiadam tu niedaleko w miasteczku, jako lekarz. Pragnę być blizko rodziców i rodzeństwa.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/127
Ta strona została skorygowana.