Żydzi odzywali się o nim niechętnie. Mówili, że to taki człowiek, co nie jest ani gorzki, ani słodki, a ktoby chciał pożywić się przy nim, musiałby wstać bardzo rano. Nie bez pewnego żalu spoglądali oni na Piotrowice, gdzie było zawsze i zboże do sprzedania, i okowita, i rok rocznie poręba lasu na sprzedaż... Pachniał im też młyn i karczma i pacht, ale cóż z tego? Twarde zęby musiałby mieć ten, ktoby z Piotrowic co ukąsił — wszystko tam inaczej szło niż u ludzi.
Syna pan Sylwester także po swojemu chował. Nikt nie widział, żeby się kiedy uśmiechnął do niego, żeby go pocałował, popieścił. — Odkąd chłopiec mówić zaczął, już był traktowany surowo. Może matka rozczuliła się nad nim kiedy, ale chyba pod wielkim sekretem i na osobności, bo nikt objawów tego rozczulenia nie widział. Sześć lat miał Janek, gdy go do systematycznej zaprzęgnięto nauki. Guwerner nie odstępował go ani na krok. Dzieciak miał wyznaczone godziny nauki, zabawy, spoczynku i godzin tych najściślej pilnować się musiał. Ojciec od najmłodszego wieku usiłował w niego wszczepić zamiłowanie, a raczej przyzwyczajenie do systematyczności, pracy i porządku. Ruszało się dziecko w zakreślonem kółku jak automat, nie zdradzając pragnień, ani woli własnej. Dziwiono się temu systemowi wychowania, a jedna złośliwa sąsiadka twierdziła, że gdyby Janiowi dwie wskazówki na czole przylepić, byłby z niego zegarek bardzo regularny.
Gdy chłopczyk skończył lat dziewięć, oddano go do szkół publicznych... Pan Sylwester wyszukał dla swego jedynaka stancyjkę jak najtańszą, gdzie żywiono dzieci licho,
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/13
Ta strona została skorygowana.