Pierwszą osobą, którą ujrzał przybywszy do domu, był Wigdor. Oczekiwał on już od dwóch godzin, skrzywiony jak nieszczęście, stękający, zbolały.
Ujrzawszy Ludwika, odezwał się wpół z płaczem:
— Ja na wielmożnego pana czekam. Myślałem co się, broń Boże, wcale nie doczekam.
— Cóż wam jest? Gdzie wam dolega?
— W dołku i w sercu, i w oba boki też, i kaszel mam, i chrypienie i kolkę; moja żona choruje i dwoje dzieci, jedno małe w kołysce, drugie trochę większe... wszyscy się pochorowali, cała familia.
— Obejrzyjże go Ludwisiu — rzekł stary Karpowicz.
— Aj, wielmożny panie konsyliarzu, broń Boże słabość, to nie jest dobry interes, to jest największa krzywda dla człowieka.
Ludwik zabrał się do badania. Czynił to z wielką troskliwością i starannością.
— Nic wam nie będzie, rzekł, mała rzecz. Musieliście się zaziębić.
— Kto się teraz nie zaziębi? Ja ciągle jestem w drodze. Wczoraj byłem na jarmarku, sprzedałem sześcioro cieląt, tam się trochę zaziębiłem; po drodze wstąpiłem do jednego pana, kupiłem parę korcy owsa, tam się znów zaziębiłem; a dziś jeździłem na licytacyę i też zaziębiłem się trochę, nawet dyabli wiedzą za co, bom nic nie kupił.
— Trzeba postawić z prawej strony bańki i zażywać lekarstwo, które przepiszę; przez trzy dni siedzieć w domu, w cieple, po jarmarkach nie jeździć, i będziecie zdrowi.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/134
Ta strona została skorygowana.