Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/145

Ta strona została skorygowana.

Pan Sylwester usiłuje nie słyszeć tych głosów, głuchym być na nie. Bierze gazetę do ręki i chce czytać... małe literki chwieją się przed jego oczami, poruszają się drżą, otacza je mgła niewyraźna. Nie ma wyrazów, nie ma liter, jest jedna czarna plama. Chce do rachunków się zabrać; włożył okulary, otworzył księgę główną, patrzy ale linie chwieją się, cyfry skaczą, wiążą się w łańcuszek, że nie sposób siódemki od piątki rozróżnić; na oczach mrok, w głowie zamęt, a ten tam utrapiony, na dnie serca buntuje się i woła coraz głośniej: Synku! synku!
Pan Sylwester w krótkim czasie zmienił się do niepoznania, pomizerniał, wychudł, policzki mu zapadły, broda posiwiała, ale jeszcze nie dawał się i walczył. Ciężka to była walka, odbierająca spokój, rujnująca zdrowie...
Z młodym Karpowiczem, który w miasteczku się osiedlił i często do dworów okolicznych był wzywany, p. Sylwester spotkał się kilkakrotnie. Pierwszy raz zeszli się w siedzibie jednego sąsiada, dokąd p. Załuczyński przybył jako delegat Towarzystwa kredytowego, bo sąsiad pożyczkę chciał odnowić, Karpowicz zaś przyjechał jako lekarz do chorego dziecka.
Spotkali się, gospodarz zapoznał ich z sobą... Pan Sylwester ledwie głową młodemu medykowi raczył kiwnąć, nie rozmawiał z nim wcale, był chłodny, prawie obrażający. Czuł on do całej rodziny Karpowiczów żal, za to, że między nim, a synem, niewidzialny, a jednak nieprzebyty mur wzniosła. Czuł żal do starego, jak go zwał w myśli, bankruta, że Jania w domu swoim przyjmował, że go zapraszał do siebie; żal do panny Jadwigi, tej szlachcianeczki dumnej