Gdy w święto, wolnym czasem, za miasto z Janiem wyszedł, gdy powietrzem świeżem odetchnął, zobaczył zieleń, pola szerokie, wtenczas budziła się w nim cała energia sił i zdrowia, więziona w godzinach ślęczenia...
Duży, barczysty wyrostek dzieckiem się wtedy stawał. Śmiał się, śpiewał, biegał, gonił za motylami, przeskakiwał przez rowy, dopóki się nie umęczył... Wdedy oddychając szybko, robiąc piersiami jak miechem, ocierał pot z czoła i rzucał się na trawę jak długi...
Janio siadał przy nim i zaczynała się rozmowa. Temat tych gawęd najrozmaitszy bywał, przeważnie jednak dotyczył wiosek rodzinnych, czasów dzieciństwa, przeszłości. O tem mówili najchętniej, czasem przez kilka godzin, do zmroku, przypominającego że czas do miasta powracać.
Niekiedy jednak rozmowy przyjaciół przybierały charakter ogólny, a myśli ich na szersze wybiegały horyzonty.
Częstokroć do ich towarzystwa przyłączał się także kolega i rówieśnik, Marcin Kurosz, chłopak niepokaźny, ułomny trochę i brzydki.
Na pierwszy rzut oka wrażenia dobrego nie robił; miał coś złośliwego w małych, zawsze przymrużonych oczach i w sarkastycznym uśmiechu, który nigdy z ust jego nie schodził. Przy bliższem poznaniu dopiero zyskiwał.
Kurosz pochodził z Litwy, rodzice jego mieszkali w głuszy wiejskiej, w zaścianku i pracowali na niewielkim kawałku roli. Matka umarła, ojciec ożenił się powtórnie i ze szczupłego mienia, jakie po pierwszej żonie pozostało, dawał synowi fundusz na utrzymanie i na edukacyę. Właściwie mówiąc, marne to były pieniądze, ale dla Marcinka
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/16
Ta strona została skorygowana.