— Ujdzie.
— Chciałbym ja to żyto zbliska zobaczyć; u mnie bo jest prześliczne i wogóle zdaje mi się, że wszędzie powinno być dobre w tym roku.
Pan Sylwester nieprawdę mówił. Nie chodziło mu wcale o żyto, o którem zresztą wiedział jak wygląda, bo nieraz około tego pola przejeżdżał, szło mu raczej o to, żeby przepędzić chwilę z synem, popatrzeć na niego, na słówko wyciągnąć. Cóżby dał za to gdyby go Janio o co prosił, jakiejś przysługi i łaski, czy grzeczności zażądał! ale chłopak twardy był, jak kamień chłodny. Niczego nie pragnął, nie żądał, o nie nie prosił; to co miał wystarczało mu zupełnie.
— Jeżeli ojciec życzy sobie żyto zobaczyć, proszę — rzekł. — Niech ojciec wsiądzie na konia, bo po miękkiej roli ciężko iść.
— Pójdę pieszo. Jeszcze ciebie na świecie nie było, kiedy ja musiałem już po świeżo spulchnionych zagonach i podorywkach chodzić.
Poszli; człapak spuściwszy łeb, węsząc świeżo zoraną i zawleczoną rolę, wlókł się za nimi powoli.
— Jakże z karczunkiem? — zapytał p. Sylwester — dużo tam jeszcze do roboty?
— O, jeszcze! najmniej na trzy lata wystarczy.
— Sądziłem, że prędzej skończysz.
— Robi się to, proszę ojca, systematycznie, według planu. Przed ekspiracyą kontraktu wszystkie karczunki będą zupełnie wykończone...
Pan Sylwester z niecierpliwością ramieniem poruszył.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/162
Ta strona została skorygowana.