przed wieczorem i zaraz po ich odjeździe byłbym się udał do Piotrowic. Przepraszam stokrotnie, niech mi ojciec wybaczy, ale nie mogłem się oddalić.
— Nie mam co wybaczać, rzecz naturalna, sam to widzę.
— Ale dlaczego ojciec tu wszedł, dlaczego nie do pokoju? Gdzież są konie? Jakim sposobem ja mogłem nie słyszeć, że ojciec przyjechał i nie wyjść na powitanie?
— Przyjechałem konno. Wszedłszy do sieni i usłyszawszy obce głosy, wstąpiłem tu, żeby dowiedzieć się, kto u ciebie jest.
— Niechże ojciec pozwoli do pokoju. Są dwaj moi koledzy z ławki szkolnej, przyjaciele od dzieciństwa: doktór Karpowicz i adwokat Kurosz.
— Przeszkadzać wam będę...
— Ależ ojcze, tej krzywdy ojciec mi nie zrobi, żeby tu będąc, do mieszkania mego nie wstąpić... Proszę, serdecznie proszę, niech ojciec będzie łaskaw...
Rzekłszy to, Janio znowu ojca pocałował w rękę.
Ten pocałunek i wyraz „serdecznie“, wymówiony przez syna, rozbroił starego.
— Uprzedzam cię — rzekł — że zabawię krótko; wieczory jeszcze są chłodne, a jam nie ubrany odpowiednio. Stary jestem, lada co mi szkodzi, muszę zdrowia oszczędzać. Jednego z twych gości, p. Karpowicza znam, drugiego nie widziałem nigdy... jak się nazywa?
— Kurosz.
— Kurosz? Co u licha! nazwisko to mi nie obce. Czekajno, niech sobie przypomnę... Ja znałem jakiegoś Kurosza...
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/177
Ta strona została skorygowana.