tem moc drobnej szlachty, która bez sądów i procesów żyć nie może.
— Ma pan słuszność — odrzekł Kurosz — sam z takiej szlachty pochodzę, i kto wie, może dla tego właśnie tak kodeks mi pachniał. Podobno bywają takie upodobania dziedziczne. Ludwiku, jakże je po waszemu zowiecie?
— Atawizm.
— Tak, dziedziczność, dziedziczność.
— Nie zawsze ta teorya się sprawdza — rzekł p. Sylwester — przecież nie szukając daleko, p. Karpowicz jest synem rolnika, a jednak zawodowi ojca sprzeniewierzył się i w inny sposób społeczeństwu służy.
— Panie dobrodzieju — rzekł Kurosz — sposób inny, ale cel prawie ten sam.
— Nie rozumiem.
— Rolnik wzmacnia innym kieszenie, lekarz zdrowie.
— Do pewnego stopnia — rzekł p. Załuczyński — do pewnego stopnia, powtarzam, i w niektórych okolicznościach... Janiu, proszę cię na chwilę — dodał zwracając się do syna — chciałbym powiedzieć ci coś...
— Służę ojcu — rzekł i wprowadził ojca do drugiego pokoju.
— Czem ty swoich gości przyjmujesz?
— Tem co mam w domu — odrzekł Janio.
— No, w domu masz, jak uważam, niewiele. Słuchajno, ja napiszę karteczkę do matki. Każ komu, niech wsiądzie na mego konia i jedzie do Piotrowic, i koszyk niech z sobą weźmie; dadzą co ze śpiżarni i z piwnicy.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/179
Ta strona została skorygowana.