W lesie, tuż przy szosie znajdowała się austerya, którą utrzymywał niejaki Miller, niegdyś stróż gimnazyalny. Kiedy jeszcze bram szkolnych i porządku na korytarzu pilnował, żona jego sprzedawała uczniom bułki, pierniki i serdelki... Dorobili się trochę grosza i z fundusikiem tym wzięli w dzierżawę ową oberżę pod lasem. Dla uczniów Miller zawsze zachowywał sympatyę; gdy przyszli, witał ich z uśmiechem, za mleko i bułki nie obdzierał, a o profesorów, o sprawy szkolne z wielką ciekawością zawsze dopytywał.
Trzej przyjaciele postanowili Millera pożegnać, i dzień zakończenia roku szkolnego, ostatni dzień pobytu w mieście, wspólną biesiadą upamiętnić.
Janio miał trochę zaoszczędzonych pieniędzy, Ludwikowi ojciec na drogę przysłał, a Kurosz wydobył z ukrycia swoje oszczędności.
Właściwie on to był inicyatorem pożegnalnej uczty.
— Raz w życiu trzeba takoż pohulać, — rzekł ze śpiewnym, przeciągłym akcentem, którego nie mógł się pozbyć. — Dotąd byliśmy zwyczajni nieuczkowie, teraz patentowani, a to insza kategorya! Jak sobie chcecie, a taki wypadek uroczyście trzeba obchodzić.
Poszli żwawo, weseli, uśmiechnięci, prócz jednego Ludwika, który się do humoru towarzyszów swych nie mógł jakoś dostroić i wzdychał.
Posiliwszy się u Millera, weszli w las, usiedli na obalonem drzewie i zaczęli rozmawiać, ma się rozumieć, o przyszłości. Czy się też kiedy spotkają? Pokazało się że oprócz na krótki czas wakacyjny, nie rozłączą się wcale, gdyż każdy z nich do uniwersytetu w Warszawie ma wstąpić.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/18
Ta strona została skorygowana.