Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

ka — tej strażniczki miedz nie ruszy i nie dotknie. Co komu z niej? Ani owoc smaczny, ani cień duży, bo i na to jest skąpa; ani z niej ciepłej chaty zbudować nie można. Chyba łyżkę tylko do jedzenia zrobić — i to jeszcze będzie tak twarda, że pokaleczy usta, które nią posługiwać się zechcą.
— Pan adwokat jest, jak uważam, i poetą po trosze — odparł ironicznie również p. Sylwester. — Moja grusza ma jedną, niesłychanie ważną zaletę: przy ziemi siedzi silnie, trzyma się jej bardziej niż dęby i masztowe sosny. Że owoc jej cierpki trochę, cóż to znaczy? nie wszystko przecież dobre co słodkie. Nie trzeba brać porównań literalnie, należy rozumieć ich ducha. Panowie doskonale wiecie, co ja chciałem powiedzieć... Zdaje się, że przynajmniej w drobnej cząstce osiągnęliśmy ten ideał.
— Zbyteczna skromność — rzekł Kurosz, — osiągnęliście go panowie w znacznej części.
— Jak mam to rozumieć?
— Zaraz wytłómaczę. Powołuję się na świadectwo Jania i Ludwika. Wszyscy trzej, podczas pobytu w uniwersytecie, dawaliśmy lekcye, więc mieliśmy sposobność obserwować świat dziecinny. Ja, może najmniej z nich, bo, co prawda, nie lubiłem belferki i lekcye dawałem z konieczności, o tyle, o ile zbywał mi czas od zajęć w kancelaryach adwokatów i regentów — jednak uczyłem i zaobserwowałem, to, co moi koledzy dziesięć razy lepiej zaobserwować mogli...
— Cóż pan zauważył?
— Charakterystyczną cechę dzisiejszych dzieci.