— W istocie, to charakterystyczne — odezwał się Karpowicz. Miałem ucznia, chłopca nawet nie bez zdolności, ale leniucha i próżniaka w najgorszym gatunku. Nie pomagały moje prośby i perswazye. Najwymowniejsze argumentu o potrzebie nauki, o jej znaczeniu, odbijały od tej upartej, koźlej głowy, jak groch od ściany. Widząc, że moja praca idzie na marne, że rezultatu z niej żadnego nie ma i nie chcąc brać pieniędzy po prostu za darmo, postanowiłem rozmówić się z samym papą...
— Bardzo słusznie.
— Nie łatwo to przyszło, albowiem szanowny papa dzielił punktualnie swój czas: pomiędzy kantor, w którym pracował, Morfeusza i resursę. Wstawał o dziewiątej, od dziesiątej do czwartej bawił w kantorze, potem wracał na obiad; jadł, spał, szedł do resursy, wracał stamtąd nad ranem i znów spał, i tak ciągle. Ale złapałem go jednak, w święto. Wyjaśniłem o co chodzi, i prosiłem, żeby albo wpłynął moralnie na syna, albo oćwiczył go porządnie rózgami; jednem słowem, żeby wywołał reakcyę i skłonił chłopaka do poprawy; — albo też, żeby uwolnił mnie od obowiązków nauczyciela. Wysłuchał uważnie, uśmiechnął się, podziękował za zwrócenie uwagi i zaręczył, że użyje wszelkich wpływów, ażeby synalek zmienił postępowanie i przykładał się do nauki, jak należy.
— I cóż?
— Dotrzymał słowa. Poprawa była widoczna, chłopak uczył się coraz staranniej, pracował nad sobą, po prostu, wykuwał każdą lekcyę. Zaciekawiony, w jaki sposób papa do tak świetnego rezultatu doszedł, postanowiłem go
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/187
Ta strona została skorygowana.