nagły, przerażający — krzyk, co się jednocześnie z tysiąca piersi wydobył.
Lekarz i pacyent skoczyli do okna.
— Co to? — spytał Ludwik.
— Ogień chyba — rzekł chłop, i narzuciwszy na obnażone plecy sukmanę, wybiegł na ulicę.
W tejże chwili, a stało się to w mgnieniu oka, krzyk się powtórzył, głośniejszy jeszcze, przeraźliwszy... Ludzie z ulicy rzucili się ku domom; dwa spienione, rozhukane konie wpadły w tłum, wlokąc za sobą szczątki rozbitej bryczki, czy powozu.
Ludwik wybiegł z domu. Gdy wpadł w rynek, konie już przytrzymano. Wyrywały się one z rąk ludziom, pokrwawione, oszalałe, spienione, robiły ciężko bokami i drżały.
Z bryczki przód tylko połamany pozostał.
— Piotrowickie! to piotrowickie konie! — wołano — od rogatki tak pędziły, kilkoro ludzi potłukły...
— A gdzież stangret? gdzie pan? czy kto tam jechał na bryczce? — spytał Ludwik.
— Panie! — odezwał się jakiś chłop — ja wiem. Jechał temi końmi stary pan z Piotrowic, rano nas przegonił, a teraz snać powracał, ja widziałem.
Ludwik nie słuchał dalej.
Ile mu sił starczyło, pobiegł ku rogatce ulicą.
O jakie dwieście kroków ujrzał stangreta z Piotrowic, któremu ludzie podnieść się pomogli. Piotr skrwawioną twarz ocierał rękawem, ale na nogach się trzymał. Ktoś podał wody. Ludwik Piotrowi na twarz prysnął.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/196
Ta strona została skorygowana.