rzeź. On im począł się szarpać, nareszcie wyrwał się, młynarskie psy za nim i wprost na nas. Nie było, panie, kiedy krzyknąć: Jezus Marya! zaraz lewego konia rogiem zawadził — i poszły. Pan woła: „Trzymaj!“ Jużci trzymam co siły, aby nie na młyn, bo precz na wodę, na same stawidła pędziły. Skręciłem w ulicę na bruk i byłoby może nic. Tymczasem oto lejc pękł, jakby nożem kto przerżnął; z jednym lejcem w garści zostałem. Ciągnę, zdało mi się skręcę choćby na chałupę, albo na płot, ale gdzie?! Jak wyrznie tylnem kołem o kamień, nasza bryczka na dwoje, pan padł, a mnie rzuciło na bruk, że jeno wszystkie gnaty we mnie zachrzęszczały, alem Bogu dzięki wstał, bo człowiek przy koniach od maleńkości, to takich sposobów krzynkę już zwyczajny, ale z panem gorzej. Czy aby choć żyje?
— Żyje, a może da Bóg, wyzdrowieje... a wam Piotrze nic więcej, prócz tej rany?
— Bajki panie, trochę gnaty bolą, abym jeno do domu się dostał, zaraz wysmaruję się okowitą z psiem sadłem, to i ból odejdzie.
— No, to idźcież, sprowadźcie konie, tymczasem można je u mnie w stajence postawić.
Panna Florentyna była niezmiernie przerażona wypadkiem.
— Co to będzie, mój Ludwisiu? — pytała — co będzie?
— Ha, będzie szpital w domu; będziemy doglądali biedaka. U nas leżeć musi, bo nie ma marzenia, żeby go można odwieźć w tym stanie.
— Mój Ludwisiu, czy on to przetrzyma?!
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/199
Ta strona została skorygowana.