Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj Ludwiku — rzekł — za to coś zrobił Bóg niech ci płaci! Więcej mówić nie będę, bo czasu do stracenia nie ma. Pilnujże mi ojca i czuwaj nad nim, ja do matki i siostry śpieszę. Zapewne przyjechać tu zechcą. Bądź zdrów! Kiedyż konsylium?
— Jutro. Bądź spokojny... nie opuścimy go.
Przez całą drogę Janio myślał, jakby matkę do zniesienia ciosu przygotować, ale już to było zbytecznem. Cios uderzył tem straszniej, że spadł nagle jak piorun. Chłop z jarmarku powracał, przed karczmą w Piotrowicach stanął i opowiedział, że konie ponosiły, bryczkę potłukły, że p. Sylwester i stangret zabici. Z karczmy wieść lotem błyskawicy dostała się na folwark, z folwarku do kuchni. Służąca z przerażeniem, z krzykiem, do pani wbiegła, wołając: „Pana konie zabiły! pan nie żyje!“
Pani Sylwestrowa, jakby ją obuchem kto w głowę uderzył, padła na ziemię bez zmysłów. Irenka biegała jak nieprzytomna, nie wiedząc co czynić i jak matkę ratować. Jednego człowieka posłała po Jania na Majdan; drugiemu kazała natychmiast do miasteczka po doktora jechać.
Właśnie na tę scenę Janio wszedł. Ujrzawszy go, Irenka wybuchnęła płaczem serdecznym.
— Nie mamy już ojca! nie mamy!..
— Kto ci powiedział?
— Ludzie z jarmarku. Konie go roztratowały, zabiły! Mama bez duszy. Ratuj! Janeczku, ratuj mamę!
— Ojciec żyje — rzekł.
Ujął matkę za rękę, pochylił się nad nią i mówił: