— Mamo, mamo, nieprawdę ci powiedzieli: ojciec żyje... Mamo!
Otworzyła oczy, westchnęła i patrzyła na dzieci prawie bezmyślnie, jakby z ciężkiego snu przebudzona i nie mogąca zdać sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Janio klęczał przy niej i pocałunkami okrywał jej ręce.
— Ojciec żyje, mamo — powtarzał — nasz ojciec żyje...
— Kłamiesz — odrzekła sucho. Konie go zabiły!
— Widziałem go przed godziną. Przysięgam na wszystko, że żyje. Własnemi oczyma go widziałem...
Podniosła się i oparła na poduszkach sofy. Janio ją podtrzymywał. Irenka wody podała. Powoli, z wielką trudnością przyszła cokolwiek do siebie; bo też i cios dla niej był straszny: w mężu widziała cały swój świat, z jego śmiercią ten świat się kończył, niknął, zapadał w otchłań czarną, unosząc z sobą wszystko, nawet promyczek nadziei... Ledwie ją można było przekonać, że wieść jest nieprawdziwa, że nadzieja niestracona.
— Dlaczego nie przywiozłeś go tutaj? — spytała Jania.
— To niemożliwe, mamo — odrzekł — ojciec ma nogę złamaną, nie sposób przewieźć go w tym stanie, w jakim jest obecnie.
— A gdzież jest?
— W mieszkaniu doktora, mego najlepszego przyjaciela i kolegi. Tam znajdzie najtroskliwszą opiekę i pomoc. Niech mama będzie najzupełniej spokojna.
— Moje miejsce przy nim — rzekła.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/202
Ta strona została skorygowana.