Ojciec jego, zadłużony, w interesach, w kłopotach, w ciągłej z wierzycielami walce, od jednego pożyczając, drugiemu oddając, ledwie że mógł uporać się z podatkami i robocizną. Synowi tyle tylko dał, co na drogę i na pierwsze kilka dni pobytu było niezbędne.
Ucałował go, przy pożegnaniu uściskał, rozpłakał się i zapewnił, że jak tylko co wpadnie, to zaraz, nie zwłócząc, nadeśle. Kombinacye swoje opierał na życie, na jęczmieniu, na przychówku z inwentarza, na wszystkich możliwych dochodach. Ludwik skłonił głowę w milczeniu, ucałował ręce rodziców i rumiane buziaczki siostr, i odjechał z silnem postanowieniem, że walczyć i z losem borykać się będzie, że i głód i chłód zniesie, byle ojcu ciężarem nie być i na człowieka się wykierować.
Trzej koledzy w umówionym terminie znaleźli się w Warszawie i spotkali w gmachu uniwersyteckim. Kurosz oświadczył, że mieszkanie już znalazł i wynajął, i że mogą się natychmiast sprowadzać.
Była to stancyjka maleńka na trzeciem, czy czwartem piętrze, na Starem Mieście. Wchodziło się po ciemnych żelaznych wschodach jak po drabinie, ale nowi lokatorowie byli z niej kontenci. Gospodyni w wielkiej uprzejmości dała im stół i kilka krzeseł i sofkę, dokupili dwa łóżka żelazne i mieli umeblowanie kompletne. Kurosz, który się całem gospodarstwem zajmował, kupił samowarek blaszany, herbaty, cukru, węgli; Ludwik rozwiązał paczkę z wiktuałami, w którą zaopatrzyły go siostry, i trzej przyjaciele wyprawili sobie pierwszą ucztę na nowem mieszkaniu.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/21
Ta strona została skorygowana.