niedołęgą i bankrutem, i przekonał się, że niesprawiedliwie go sądził. Raczej podziwiać go musiał, że w takich warunkach fatalnych dawał sobie rady przez długie lata, rodzinę utrzymywał, dzieci kształcił.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem p. Sylwestra do Piotrowic, cała rodzina Karpowiczów zgromadziła się u Ludwika. Żegnano przypadkowego gościa, którego nieszczęśliwy wypadek pod ten dach nizki sprowadził i przez kilka tygodni pod nim uwięził. Pan Sylwester bardzo był ożywiony i wesoły, mówił dużo, spierał się z Ludwikiem, a nawet z Irenką, która otwarcie po stronie Ludwika stawała. — Mówiono o różnych prądach i dążeniach, sprzeczano się, które z nich praktyczniejsze i lepsze.
— Niechże nas szanowny p. Marcin rozsądzi — odezwał się p. Załuczyński — a spodziewam się, że jako człowiek dawnej daty, prawie równy mi wiekiem, stanie po mojej stronie, a przeciw tej zapalonej młodzieży.
— Panie dobrodzieju — odezwał się po namyśle Karpowicz — nie jestem ja mówca, nie umiem tego co myślę w piękne słówka stroić i po książkowemu wyrażać, ale przecież czuję, bo mam serce a sądzę, choć nie uczenie i nie filozoficznie, ale tak oto po prostu, chłopskim rozumem. Otóż, jeżeli mam powiedzieć moje zdanie o owych różnych prądach, o których państwo dowodzicie, tedy rzeknę po swojemu, po gospodarsku: Dobra jest rzepa, ani słowa i groch dobry, i gęś tuczona także dobra. Pożywienie jest z nich i pożytek; ale żebym ja, panie dobrodzieju, tak się w grochu, w rzepie i w gęsiach zakochał, żebym dla nich miał już niepowąchać kwiatka, nie posłuchać słowika,
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/216
Ta strona została skorygowana.