Po naradzie, na ten ważny posterunek odkomenderowano Ludwika, raz że był ze wszystkich najbiedniejszy i najbardziej zarobku potrzebował, a powtóre, że miał nienasycony apetyt. Dla Jania znalazła się także lekcyjka, a Kurosz, nie amator belferki i niemający do niej wcale powołania, wkręcił się do kancelaryi jakiegoś obrońcy sądowego, i tam za liche wynagrodzenie godziny popołudniowe na przepisywaniu przepędzał.
Żyli jakoś — i uczyli się — Janio i Kurosz z łatwością, Ludwik w pocie czoła... Dniami i nocami przesiadywał w prosektoryach, lub nad książkami, a żelazny jego organizm wytrzymywał te próby, i nie znać było na nim śladów zmęczonia i niespanych nocy.
Od czasu do czasu mogli sobie pozwolić. Bywało to wówczas, gdy pan Sylwester przysłał Janowi pensyjkę, lub gdy rzeźniczka wręczyła Ludwikowi kilka zatłuszczonych banknotów. W takich uroczystych chwilach życia wybierali się do teatru, zawsze we trzech i zawsze na paradyz. Stawiali się punktualnie na godzinę przed rozpoczęciem widowiska, ażeby zdobyć miejsze. Ludwik potężnemi ramionami rozpychał tłum i torował drogę dla Jania, Kurosz czasem z ułatwienia tego korzystał, ale w ogóle niewiele o nie dbał. Umiał on sobie radzić: w tłumie prześlizgał się jak piskorz, i zawsze tam się znalazł, gdzie być chciał. Teatr był ich jedyną rozrywką; chodzili też niekiedy do cukierni, aby przeczytać gazety; na święta i wakacye wyjeżdżali do domów i znowuż wracali do tego samego, jednostajnego trybu życia.
Tak im przeszło lat cztery; Janio i Marcin ukończyli kursa, Ludwik miał jeszcze rok pracy przed sobą. Nie
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/23
Ta strona została skorygowana.